Niebo dla grzeszników

Niebo dla grzeszników

Archiwa miesięczne: Październik 2018

Słuchajmy papieża Franciszka

30 wtorek Paź 2018

Posted by Joanna Remdejko in Słowa inne

≈ Zostaw komentarz

 

Niedawna rocznica wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową stałą się okazją m.in. do tego, by po raz kolejny uderzyć się w piersi i przyznać, że nie znamy nauczania Jana Pawła II. Co jakiś czas pojawiają się tego rodzaju stwierdzenia w prasie, czy zwyczajnie – w codziennych rozmowach. I faktycznie, przykre to, że pewnie niewielu Polaków czytało encykliki, adhortacje, listy, książki … naszego papieża. Karol Wojtyła, a potem Jan Paweł II zostawił sporą spuściznę. Papieżem był przez 27 lat, było więc sporo czasu, by go słuchać na bieżąco, może czasem sięgnąć po jakiś dokument. Być może faktycznie przespaliśmy trochę ten czas. Czy można to jakoś nadrobić? Tego nie wiem. Ale myślę, że jeśli ktoś odczuwa dzisiaj potrzebę zatrzymania się nad którymś z tekstów Jana Pawła II, to niech nie marnuje ani chwili, niech to robi. Zawsze warto iść za poruszeniem serca, które odczuwa pociąg, by jakiś tekst czy problem zgłębić.

Czytać samemu w zaciszu domowym zawsze można. Ale chodzi mi bardziej o to, żeby odpowiedzieć na potrzebę wspólnego pochylenia się nad pismami Jana Pawła II. Przecież można zaproponować powołanie takiej grupy przy jednej czy drugiej parafii. Myślę, że prawie każdy wikary poradzi sobie z poprowadzeniem tego rodzaju spotkań. I nie chodzi mi o jakieś odgórne zarządzenie, które nałoży na proboszczów urzędowy obowiązek zorganizowania w parafii grupy, która zajmowałaby się poznawaniem nauczania Jana Pawła II. Ale chodzi mi o takie zwyczajne zareagowanie na potrzebę. Jeśli też ktoś ze świeckich taką potrzebę odczuwa, to niech pójdzie do proboszcza i podzieli się tą swoją potrzebą. Może się okaże, że będzie takich głosów więcej, a proboszcz podejdzie do pomysłu przychylnie.

Niechże ludzie mają okazję usiąść wspólnie przy stole w salce parafialnej i pochylić się nad tekstem papieża Polaka. Niech wypiją razem herbatę, przegryzą ciastkiem i poczytają wspólnie  Redemptor hominis czy Ut unum sint. Może faktycznie, ci, co przegapili ten długi pontyfikat, chcieliby teraz poczytać Jana Pawła II.  Zresztą, zawsze warto.

Zachęcam też do tego, żeby słuchać i czytać papieża Franciszka. Znam co najmniej jedną grupę ludzi, którzy spotykają się, by wspólnie czytać jego teksty. Żeby nie przespać tego czasu, kiedy jest z nami.

Postawmy na przykazanie miłości

23 wtorek Paź 2018

Posted by Joanna Remdejko in Słowa inne

≈ 8 komentarzy

 

W jednej z relacji z obrad Synodu o młodzieży przeczytałam, że niektórzy biskupi nie godzą się, by na Synodzie używać określenia LGBT, ponieważ – jak twierdzą – oznacza ono określoną ideologię polityczną. Zaproponowali, by w zamian używać określenia: „osoby zainteresowane osobami tej samej płci”. Myślałam, że ten spór mamy już w Kościele za sobą. Naprawdę ktoś jeszcze rozumie język, jakim posługują się niektórzy kościelni hierarchowie?

Kiedyś znajomy zapytał mnie, dlaczego on ma się zwracać do kogoś per ksiądz? Znajomy jest niewierzący i z jego punktu widzenia, nazywanie kogoś księdzem czy biskupem jest również wyrazem określonej ideologii…

Gdyby zwrócić się do geja per: „osobo zainteresowana osobami tej samej płci” podejrzewam, że najpierw długo by myślał, o co właściwie chodzi, a potem pewnie by sobie poszedł.

Ojcowie synodalni, sformułujecie na Synodzie nową naukę Kościoła o osobach zainteresowanych osobami tej samej płci? Lesbijki i geje mogą się nie zorientować, że to o nich chodzi.

Z innej z kolei relacji prasowej wynikało, że uczestnicy Synodu obawiali się postulatów ze strony młodzieży, by zmienić kościelne nauczanie zawarte w Encyklice Humanae Vitae Pawła VI. Okazało się jednak, że takie postulaty się nie pojawiły, a na pewno nie stały się dominujące. Humanae Vitae z 1968 roku formułuje m.in. zakaz używania środków antykoncepcyjnych. Czy nie jest tak, że młodzieży obecnej na Synodzie w Rzymie ta sprawa już nie interesuje? Jeszcze kilka, kilkanaście lat temu pewnie warto byłoby o tym rozmawiać. Tymczasem dorosło pokolenie, dla którego pigułka antykoncepcyjna czy prezerwatywa są oczywistością. Kościół dramatycznie rozminął się z rzeczywistością w temacie regulacji poczęć.

Trochę podobne mam odczucia, gdy pojawia się w relacjach synodalnych tzw. kwestia kobieca. Naprawdę nie chcę być przedmiotem dyskusji o roli kobiety w Kościele. Ja w tym Kościele jestem po prostu człowiekiem. Nie chcę, aby opisywano moją role i tworzono jakąś nową teologię kobiety (chciałabym natomiast usłyszeć, że dotychczasowa jest niepełna). Owszem, biskupi powinni znać potrzeby, frustracje i radości współczesnych kobiet. Najlepiej z doświadczenia, tzn. z bezpośrednich kontaktów z kobietami. Podobnie zresztą, jeśli chodzi o mężczyzn. Ich problemy życia codziennego biskupi też powinni znać. Toż to wszystko owce, które w biskupie mają mieć swojego pasterza. A dobry pasterz zna swoje owce.

Na koniec podzielę się refleksją nieco bardziej ogólnej natury. Otóż wydaje mi się, że Kościół zbyt drobiazgowo chce zajmować się wszystkim. Mam wrażenie, że chciałby jasno mówić mi, co i jak mam myśleć niemal w każdej sprawie – właściwie to nie wiem, czy wtedy można jeszcze mówić o myśleniu. Znam ludzi, którzy w obliczu wątpliwości zwyczajnie pytają księdza, co mówi Kościół w tej sprawie i co oni mają zrobić. A potem robią, co im ksiądz powiedział. Nie mnie oceniać, czy to jest lepsze od samodzielnego myślenia. Zapytam natomiast, jak to się ma do osobistego sumienia, w zgodzie z którym przecież osoba wierząca powinna dokonywać w swoim życiu wyborów? A co, jeśli wierzący nie używa sumienia? Powstało w naszym Kościele tyle przepisów, nakazów i zakazów, że chyba prześcignęliśmy już Izraelitów z ich Prawem mojżeszowym. Ta ilość szczegółowego nauczania siłą rzeczy sprawia, że sięgamy po gotową odpowiedź, zamiast samemu pomyśleć. Zatraciliśmy umiejętność rozeznawania (nie, nie przypadkiem używam tego słowa). Katolicyzm stał się za bardzo legalistyczny, a za mało ewangeliczny.

Nauczanie w kwestiach szczegółowych wymaga niekiedy korekty – rozwój nauki i szerzej – cywilizacji w ogóle – sprawia, że Kościół koryguje swój stosunek do niewolnictwa, do ludzi innych wyznań, koryguje nauczanie o kobietach, o małżeństwie. Czasem przy okazji przeprasza za swoje wcześniejsze postępowanie. Tak jak przepraszał za dyskryminację kobiet, za niechęć wobec Żydów, za odmawianie wolności wyznawania wiary innej niż katolicka. Tak jak pewnie kiedyś przeprosi osoby homoseksualne. Tak jak musiałby przeprosić miliony kobiet, gdyby zdecydował się jednak skorygować restrykcyjną Encyklikę Humanae Vitae. Dzisiaj czytam w relacji z trwającego w Rzymie Synodu, że biskup Paolo Bizzeti mówi: „Jako rodzina ludzka, ale też jako Kościół musimy poprosić młodzież o wybaczenie. Stworzyliśmy bowiem świat, w którym trudno jej żyć”.

Cóż.

Jak to się stało, że wspólnota, która powinna kształtować oblicze świata, również moralne oblicze świata, została za tym światem daleko w tyle i z ledwością próbuje za nim nadążyć? Tak było na przykład z równouprawnieniem kobiet. To świecki świat pokazał Kościołowi, że kobieta jest równa mężczyźnie i przyznał jej m.in. prawo głosu w wyborach (Polki uzyskały je jako jedne z pierwszych w 1918 roku), podczas gdy Kościół jeszcze w 1930 roku potępiał emancypację kobiet (Casti Connubii Piusa XI).

Może trzeba by zrezygnować z tak jurydycznego formułowania nauczania i wrócić do formy bardziej ewangelicznej? Kształtować sumienia, a nie je wyręczać? Nie mnożyć przepisów, tylko uczyć kochać? Zresztą, nie jest to jakiś odkrywczy pomysł. To samo podpowiadał już sobór watykański II zwracając się silnie ku Pismu Świętemu i nauczaniu Ojców Kościoła, kierunkując się w pierwszym rzędzie na potrzeby duszpasterskie, a nie dogmatyczne. Na to samo wskazuje nieustannie papież Franciszek (jego słynne „rozeznawanie”, jego adhortacja o powołaniu do świętości Gaudete et exsultate).

Powinniśmy postawić rzeczywiście na pierwszym miejscu przykazanie, o którym sam Jezus powiedział, że nie ma większego nad nie:

«Pierwsze jest: Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz, Pan jest jeden. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Drugie jest to: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Nie ma innego przykazania większego od tych». (Mk 12, 29-31)

Jak zwykle na odwrót

16 wtorek Paź 2018

Posted by Joanna Remdejko in Po-Słowie

≈ Zostaw komentarz

Gdy Jezus wybierał się w drogę, przybiegł pewien człowiek i upadłszy przed Nim na kolana, zaczął Go pytać: „Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?” Jezus mu rzekł: „Czemu nazywasz Mnie dobrym? Nikt nie jest dobry, tylko sam Bóg. Znasz przykazania: Nie zabijaj, nie cudzołóż, nie kradnij, nie zeznawaj fałszywie, nie oszukuj, czcij swego ojca i matkę”. On Mu odpowiedział: „Nauczycielu, wszystkiego tego przestrzegałem od mojej młodości”. Wtedy Jezus spojrzał na niego z miłością i rzekł mu: „Jednego ci brakuje. Idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną”. Lecz on spochmurniał na te słowa i odszedł zasmucony, miał bowiem wiele posiadłości. Wówczas Jezus spojrzał dookoła i rzekł do swoich uczniów: «Jak trudno tym, którzy mają dostatki, wejść do królestwa Bożego». Uczniowie przerazili się Jego słowami, lecz Jezus powtórnie im rzekł: „Dzieci, jakże trudno wejść do królestwa Bożego tym, którzy w dostatkach pokładają ufność. Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego”. A oni tym bardziej się dziwili i mówili między sobą: „Któż więc może być zbawiony?” Jezus popatrzył na nich i rzekł: „U ludzi to niemożliwe, ale nie u Boga; bo u Boga wszystko jest możliwe”. Wtedy Piotr zaczął mówić do Niego: „Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą”. Jezus odpowiedział: „Zaprawdę, powiadam wam: Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci lub pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał stokroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól, wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym”. (Mk 10, 17-30)

 

Ewangelia z ostatniej niedzieli. Trochę już oswoiliśmy wiadomość, że bogactwo utrudnia wejście do królestwa Bożego. Wiemy, że nie tyle samo posiadanie bogactw, ile nasz do nich stosunek ma tutaj znaczenie. Można mieć wiele, ale nie być do tych dóbr przywiązanym i wtedy bogactwo nie jest przeszkodą w wejściu do królestwa Bożego. Nie chodzi więc o dobra materialne jako takie, ale o nasze serce, chodzi o to, żeby było wolne od wszystkiego, wolne wyłącznie dla Boga. Niby to wiemy i pewnie nam się wydaje, że właśnie jesteśmy w taki sposób wolni, więc nic złego nam nie grozi i zmierzamy prosto do nieba. Myślę, że wielu z nas bardzo się myli w tej ocenie samych siebie.

To, co mnie w tym tekście zatrzymuje, to reakcja uczniów na słowa Jezusa. Oni się przerazili słysząc, że trudno jest wejść do królestwa Bożego tym, którzy mają dostatki. Ich reakcja jest świeża. Nikt dotąd nie mówił im takich rzeczy. Zarówno oni sami jak i wszyscy znani im ludzie dążyli w swoim życiu do tego, by zgromadzić jak najwięcej, żaby zabezpieczyć sobie byt, żeby „coś w życiu osiągnąć”. A tu nagle przychodzi ktoś i mówi im, że pragną czegoś, co jest dla nich wielkim zagrożeniem. To ich przeraża, uderza w ich sposób myślenia i rozumienia świata.

Dopytują się, jak to będzie z nimi, skoro oni zostawili wszystko i poszli za Jezusem. I słyszą w odpowiedzi, że tacy jak oni dostają stokroć więcej, … pośród prześladowań. Łatwo nam umyka ten szczegół.

Nieustannie zderzam się w Ewangeliach z Jezusowym myśleniem odwrotnym. Nieustannie mnie ono zachwyca. Zatrzymuję się na tych fragmentach, żeby chłonąć ten sposób myślenia. Żeby nie przysnąć, żeby nie osiąść w wygodnych: „zawsze tak było”, „wszyscy tak robią”.

Nigdy nie baw się w Pana Boga

11 czwartek Paź 2018

Posted by Joanna Remdejko in Słowa inne

≈ Zostaw komentarz

 

„Kler” Wojciecha Smarzowskiego to dla mnie film o ludziach, o ludzkich dramatach, o samotności, wódzie, gnojstwie, o tym, że zło w świecie zawsze ma jakieś imię – ktoś je komuś wyrządza, uruchamiając – świadomie czy nie – spiralę zła. To film, który pokazuje, że rzadko – jeśli w ogóle – zdarzają się nam w życiu sytuacje czarno-białe, a ludzie są albo dobrzy albo źli. Zazwyczaj jednak jest szarawo, my jesteśmy szarawi, ja jestem. Wierzę, że większość z nas jest dobrymi ludźmi. Co nie zmienia faktu, że czasem popełniamy zło, krzywdzimy siebie albo kogoś innego. Czasem wybory, których dokonujemy są trudne i tylko my sami wiemy, jak bardzo trudne. Ktoś patrząc z boku może ocenić naszą decyzję jako złą i chcieć nas za nią linczować. Gdyby znał nas lepiej, być może spojrzałby na to, co robimy z nieco większym zrozumieniem. Zło pozostaje złem. Jeśli je popełniamy, ponosimy za nie odpowiedzialność. To jest jasne. Chodzi mi natomiast o to, że bardzo często krzywdzicielem jest ten, który wcześniej sam został skrzywdzony. Chyba nikt z nas nie jest w stanie powiedzieć o sobie, że nigdy nikomu nie wyrządził żadnej krzywdy. W tym sensie, uważam, że wszyscy jesteśmy współodpowiedzialni za zło w świecie. Smarzowski pokazuje ten mechanizm w swoim filmie bardzo dobrze. Być może właśnie dlatego wychodzimy z kina milcząc.

Nie będę się odnosić do obrazu kościoła, jaki pokazuje nam „Kler”, bo nic mnie w tym obrazie nie zaskakuje. Wszystko to o kościele wiem – z własnego doświadczenia, z opowieści znajomych lub z mediów. Kościół taki jest i – moim zdaniem – nie ma co na ten temat dyskutować. Czy mnie to gorszy? Nie. Boli mnie to, ale nie gorszy.

„Kler” nie jest filmem dokumentalnym, to jest fabuła, historia wymyślona. Ale to jest fabuła zrobiona w sposób bardzo dobry, bardzo dobrze osadzona w realiach, oddająca klimat zarówno wielkomiejskiej kurii jak i biednej wiejskiej parafii. No i genialna gra aktorska. Wszystko to sprawia, że gładko wchodzę w tę opowieść, nic mi tutaj nie zgrzyta.

Historie czterech księży, z których tylko jeden nie wzbudza we mnie żadnej sympatii – biskup Mordowicz, grany przez Janusza Gajosa. To jest typ od początku do końca bezrefleksyjny, odporny na wszelkie dylematy moralne. Tak go odbieram.

Trzech pozostałych księży, to już bardzo ciekawe, zupełnie nie jednowymiarowe postaci.

Ksiądz Tadeusz Trybus (Robert Więckiewicz) mieszka na wiejskiej plebanii. Jest sam, tak bardzo sam, że nie dziwi mnie specjalnie, kiedy się okazuje, że pije, i to ostro. Plebania wygląda zresztą jak mieszkanie alkoholika – w lodówce wódka i serek topiony. Ksiądz Trybus wdaje się w romans, z którego poczyna się dziecko. Dobrze widać w filmie, że ta sytuacja dużo go kosztuje. Miota się – najpierw chce, żeby Hanka (Joanna Kulig) dziecko usunęła, potem pędzi za nią na łeb na szyję na Słowację, żeby wyciągnąć ją ostatecznie z kliniki aborcyjnej. W końcu decyduje się odejść z kapłaństwa i zostać z Hanką, jej córką i dzieckiem, które dopiero się urodzi. Wszystko to okupione jest nerwami, dylematami, strachem – Więckiewicz oddaje to bardzo dobrze. Mam potępić księdza Trybusa? Przepraszam, ale nie potrafię. Owszem, został księdzem, co wiąże się z życiem w celibacie. I nie udało mu się wytrwać. To źle? Oczywiście, że źle. Ale szanuję go za to, że w końcu, w pogmatwanej sytuacji, do której sam doprowadził i za którą jest odpowiedzialny – podejmuje męską decyzję, żeby zaopiekować się rodziną, którą założył. Dla mężczyzny po 40-tce, który nigdy nie pracował zawodowo, raczej nie ma wielkich oszczędności i – poza znajomością na pamięć Pisma Świętego – nie bardzo może się pochwalić jakimiś umiejętnościami, nie jest to łatwa decyzja. Nie pochwalam tego, że jako ksiądz wdał się w romans i spłodził dziecko. Szanuję go za to, że bierze za to odpowiedzialność, za to, że nie tkwi w nieskończoność w hipokryzji i podwójnym życiu – księdza i męża-ojca jednocześnie.

Ksiądz Leszek Lisowski (Jacek Braciak) to kolejna niejednoznaczna postać w filmie Smarzowskiego. Przez długi czas poznajemy go głównie jako zimnego drania, który jest wysoko postawioną osobą w kurii i nie ma dla niego rzeczy nie do załatwienia. Ksiądz-biznesmen, ustawia milionowe przetargi, płaci łapówki, wszędzie ma znajomości, wielu ludzi coś mu zawdzięcza, więc może się do nich zwracać o przysługi. Postać chłodna, kamienna twarz, bez emocji. Lisowski zachowuje się jak mechaniczny człowiek – telefon w środku nocy? Po prostu odbiera go, wstaje i wychodzi załatwić, co trzeba. Jest taki, do czasu wizyty w bidulu, w którym kiedyś sam się wychowywał. I to jest dla zrozumienia tej postaci, moim zdaniem, kluczowy fragment filmu. Lisowski przyjeżdża do bidula, żeby doprowadzić do sprzedaży chłopca niemieckiej rodzinie. Mamy tu więc handel dziećmi, absolutne dno moralne, można by powiedzieć. Poza tym, przestępstwo. Tylko, że kiedy Lisowski siada na swoim łóżku z czasów dzieciństwa oglądamy na ekranie jego wspomnienia. Lisowski płacze. I pewnie niejeden widz w kinie też. Okazuje się więc, że nie jest to człowiek wyzuty z emocji, tylko człowiek tak głęboko zraniony, że swoje emocje ukrył, szczelnie opakował, tak, żeby już nikt więcej go nie zranił. Handluje dziećmi z tego bidula. Widzieliście, jak się w tym bidulu żyje? Naprawdę uważacie, że to moralnie jednoznaczna sytuacja? Tak, to prawda – nie wolno handlować dziećmi. A wolno pozwolić, żeby żyły w takich warunkach?

Kiedy oglądałam „Kler”, od jakiegoś momentu zaczęłam czuć się współodpowiedzialna za to, co widzę na ekranie. Nie filmowo, oczywiście, tylko w realu. Bo kiedy z ust filmowego księdza słyszę, że kościół to niby wspólnota, a nie ma do kogo gęby otworzyć, to biorę to trochę jednak do siebie, bo wiem, że tak faktycznie jest. Ja też w tym kościele jestem i może mogłabym być nieco bardziej dla innych, choćby po to, żeby mieli do kogo gębę otworzyć. O warunkach życia w niektórych bidulach nie wspomnę.

Postać księdza Andrzeja Kukuły (Arkadiusz Jakubik) też nie jest czarno-biała. To nie jest tak po prostu zły pedofil i już. Smarzowski pokazuje dramat tego księdza na wiele sposobów. Widzimy, jak Kukuła siedzi w wannie i zawiesza się w jakichś traumatycznych wspomnieniach. Potem poznajemy te jego wspomnienia, kiedy opowiada o nich z ambony swoim parafianom. Widzimy jak ludzie, którzy chwilę wcześniej chcieli go zatłuc siekierami, teraz płaczą i siedzą skamienieli w kościelnych ławkach. Kukuła skrzywdził ministranta? Tak. Ale jego też ktoś kiedyś skrzywdził. Czy to go usprawiedliwia? Nie. To po prostu każe mi myśleć: przerwij ten łańcuch zła, nie krzywdź ludzi.

Apogeum jest ostatnia scena filmu, kiedy ksiądz Kukuła oblewa się benzyną i podpala się w tłumie wiernych obecnych na nabożeństwie. Sami katolicy wokół. I nikt mu nie pomaga. Wszyscy miotają się dookoła jak obłąkani, aby w końcu odsunąć się na bezpieczną odległość i patrzeć jak płonie człowiek. Ta scena jest nakręcona w taki sposób, że ja siedząc w kinowym fotelu, zaczynam się czuć jak uczestnik tego tłumu, który patrzy na płonącego człowieka. Wy nie?

Stąd moja refleksja po „Klerze” Smarzowskiego jest taka:

Nigdy nie baw się w Pana Boga, nie osądzaj drugiego człowieka, bo nie wiesz, co w nim do końca siedzi. Osąd zostaw Panu Bogu. Jest za to wiele innych rzeczy, które możesz zrobić.

Subskrybuj

  • Wpisy (RSS)
  • Komentarze (RSS)

Archiwa

  • Wrzesień 2019
  • Sierpień 2019
  • Lipiec 2019
  • Maj 2019
  • Marzec 2019
  • Luty 2019
  • Styczeń 2019
  • Grudzień 2018
  • Listopad 2018
  • Październik 2018
  • Wrzesień 2018
  • Sierpień 2018
  • Czerwiec 2018
  • Maj 2018
  • Kwiecień 2018
  • Marzec 2018

Kategoria

  • Ikony
  • O mnie
  • Po-Słowie
  • Słowa inne

Meta

  • Zaloguj się

Proudly powered by WordPress Motyw: Chateau od Ignacio Ricci.